Co się zdarzyło w 2016?

To był ciekawy rok. Przywitałam go w Peru w trakcie afroperuwiańskiego, białego Sylwestra (białego, bo wszyscy ubierają się na biało) w okolicach miejscowości Chincha na południe od Limy. Siedziałam już wtedy od trzech miesięcy w Peru, pracując na wolontariacie w małej organizacji pozarządowej, zajmującej się właśnie społecznością afroperuwiańską. Mimo że owym wolontariatem zachwycona nie byłam, w Peru żyło mi się całkiem dobrze. Na początku 2016 miałam już za sobą górskie trekkingi, rejs Ukajali i święta pod palmami. A wydarzenia takie jak chocolatada pomagały mi uwierzyć, że i na tym wolontariacie coś dobrego robię.

p1200670

img_09542Po noworocznych refleksjach w Chinchy udałam się jeszcze na krótki odpoczynek na wydmy Huacachina. A następnie skupiłam się na lepszym poznaniu Limy, czyli miasta, w którym mieszkałam, a także jej okolic. Chodziłam po muzeach, odkrywałam popularne i mniej popularne dzielnice, jeździłam na pobliskie plaże. Spróbowałam też swoich sił w surfingu, który okazał się znacznie trudniejszy niż się spodziewałam.

Luty rozpoczęłam z przytupem – cała w farbie, bawiąc się na cudownie kolorowym, najsłynniejszym karnawale peruwiańskim w miejscowości Cajamarca. Pochodziłam też trochę po pobliskich Limie górach, w międzyczasie znów zaglądając do społeczności afroperuwiańskich.

W marcu na zakończenie mojego peruwiańskiego pobytu odwiedziłam jeszcze mało popularne plaże koło miejscowości Huacho, na północ od Limy, a przede wszystkim… szykowałam się do mojej ekwadorskiej wyprawy. Jeszcze w pierwszej połowie marca ruszyłam na samotny podbój Ekwadoru. Po ponad dobie w autobusie dotarłam do miejscowości Guayaquil, skąd poleciałam na rajskie wyspy Galapagos. Po niesamowitym  tygodniu, z dziką przyrodą na wyciągnięcie ręki, wróciłam na kontynent i dotarłam do Quito. Tu spędziłam Wielkanoc i spełniłam swoje kolejne marzenie, stając na dwóch półkulach jednocześnie. Następnie kontynuowałam podróż przez Ekwador, odwiedzając urocze Mindo i niezwykłych kolorów Quilotoę.

W kwietniu w ekwadorskiej miejscowości Baños dalej spełniałam marzenia, huśtając się na huśtawce na końcu świata, kąpiąc się w dzikich wodospadach i… skacząc z mostu. To jednak nie był koniec atrakcji. Chwilę później udało mi się na parę dni zamieszkać w wiosce indiańskiej w dżungli. Potem podziwiałam jeszcze najwyższą górę świata i pobiłam swój rekord wysokości, docierając na 5100 metrów. Na koniec ekwadorskiej podróży stwierdziłam, że Cuenca jest zdecydowanie przereklamowana i zaczęłam odwrót do Peru. Z krótką przerwą na odpoczynek na plażach w Mancorze, udałam się w okolice peruwiańskiej Cordillera Blanca, gdzie oglądałam cudownej urody laguny. Stamtąd pojechałam do Limy, skąd wracałam już do kraju, gdzie na moje przywitanie przygotowano najwspanialszy tort na świecie.

W maju stęskniona za polskimi górami rozpoczęłam górskie wędrówki. Zaczęłam od wizyty w Bieszczadach. Potem posiedziałam trochę w zimowo jeszcze wyglądających Tatrach, mogąc cieszyć się z pustek na szlakach i w schronisku i dalej utwierdzając się w przekonaniu, że Tatry są najpiękniejsze na świecie. Nie zrezygnowałam też z planów zdobycia Korony Gór Polski (najwyższe szczyty wszystkich pasm górskich w Polsce), w związku z czym udałam się w nieznane mi wcześniej Pieniny.

W czerwcu dla odmiany jeździłam po Bałkanach. Była Czarnogóra, Bośnia i Serbia. Były urocze miasteczka, górskie szlaki, gorące wybrzeże i pierwszy rafting w moim życiu. I oczywiście była słynna bałkańska gościnność, dzięki której w żadnym miejscu nie mieliśmy problemu z rozstawieniem namiotu. Ale były też gorsze momenty… To na górskich drogach Czarnogóry prawie zginęliśmy, gdy ogromny kawał skały wylądował na jezdni tuż przed naszym samochodem. Były też i moje problemy rodzinne, które skróciły mój pobyt na Bałkanach i które sprawiły, że zaczęłam się przekonywać, że podróżowanie nie zawsze jest takie fajne.

W lipcu wróciłam do względnie „normalnego” życia, umożliwiającego jedynie krótsze podróże. Wykorzystywałam więc prawie każdy weekend, żeby móc też przy okazji poznać lepiej nasz piękny kraj, a także… jego okolice. Jeszcze w tym samym miesiącu odwiedziłam polskie wybrzeże, jak i zdobyłam najwyższy szczyt Beskidu Śląskiego. W sierpniu udałam się zaś na Ukrainę, gdzie oczarował mnie Lwów. Potem jeszcze dwa razy byłam w jak zawsze niezwykłych Tatrach, podziwiając kolejne najpiękniejsze tatrzańskie widoki. A na dokładkę był tajemniczy i mało popularny Beskid Niski.

I tak dobrnęłam do listopada, kiedy to trafiłam do od dawna wymarzonej Andaluzji, którą to dość dokładnie objechałam, zachwycając się tamtejszymi miastami, miasteczkami i pejzażami. W grudniu w planach była Werona i jezioro Garda… Ale w międzyczasie się kilka różnych spraw pokomplikowało i ostatecznie do Włoch nie pojechałam. Nie zaplanowałam też dalszego wyjazdu, który chodził mi po głowie już od jakiegoś czasu (a że na razie nie wiadomo, kiedy dojdzie do skutku, to zdradzać jego szczegółów nie będę). Ale spokojnie… jeszcze będzie czas, by do podróżowania i dalszych wyjazdów wrócić. Kiedy? Mam nadzieję, że w 2017 :).

granada2


A poniżej moja mała lista marzeń spełnionych w 2016:

dav

3 komentarze do “Co się zdarzyło w 2016?

Dodaj komentarz