
Lima, dzień jak co dzień
Wychodzę z domu. Już idąc na oddalony o 100 metrów przystanek zostaję obtrąbiona przez taksówki. Na przystanku nie jest lepiej. Do tego większość busów przejeżdżając zwalnia lub zatrzymuje się na chwilę, tylko po to, żeby pracujący w nich „cobradores” (czyli osoby, którym płacimy za bilety, pełniący również wiele inne funkcji) mogli wykrzyczeć nazwy głównych ulic, którymi będzie przejeżdżał dany autobus. Nie ma oczywiście żadnych harmonogramów, a często nawet stałych tras, tylko więc te ich krzyki mogą być dla nas jakąś podpowiedzią ;).
Mój autobus zwykle pojawia się dość szybko, ale czasem muszę poczekać z 20 minut w palącym słońcu, nieustannie naganiana przez krzykaczy z innych pojazdów (jako że należą do różnych firm, panuje między nimi dość duża konkurencja). Czasem też zdarza się, że w międzyczasie mój bus przejeżdża obok, nie wiedzieć czemu nie zatrzymując się na przystanku, i to mimo mojego desperackiego machania.
W końcu wskakuję do autobusu. Czasem mam szczęście i jakieś miejsce się dla mnie znajduje, innym razem stoimy upchani jak sardynki, a niezawodny „cobrador” mobilizuje ludzi do ustawienia się tak, żeby udało się wcisnąć jeszcze więcej osób. Zdarza się i tak, że muszę z tym autobusowym naganiaczem wykłócić się o cenę biletu. Ceny zależą od firmy autobusowej, od trasy, od naszego miejsca docelowego. Trzeba zawsze wiedzieć, ile rzeczywiście powinniśmy maksymalnie zapłacić i mieć odliczone drobne, żeby nie dać się „wrobić” cobradorowi, który by chciał skorzystać z naiwności gringo. Teraz już czeka mnie tylko godzina (co najmniej tyle czasu jedzie się ode mnie do centrum) z autobusowymi występami, sprzedawcami i innymi atrakcjami (więcej o tym, co się dzieje w tutejszych środkach komunikacji tutaj).
Gdy w końcu wysiadam w centrum, chaosu mam ciąg dalszy. Trąbiących samochodów i autobusowych krzykaczy jeszcze więcej, a przejście na drugą stronę ulicy stanowi nie lada wyzwanie. Niby są światła, niby mam zielone, a i tak spora część tutejszych kierowców niewiele sobie z tego robi. Najgorzej, gdy nadjeżdżają też samochody z prostopadłej ulicy, które swoją zieloną strzałkę wcale nie traktują jak warunkową i wjeżdżają na pasy, nie zwracając uwagi na to, że to my mamy pierwszeństwo (ba, zdarza się nawet, że kierowcy się na nas drą, gdy to my próbujemy jednak przejść jako pierwsi!).
Przed sobą mam jeszcze trzy przecznice, gdzie po drodze znów czekują na mnie najróżniejsze atrakcje. Sprzedawcy wszystkiego wykrzykują, co tam właśnie mają do zaoferowania: owoce, słodycze, napoje, lody – wszystko oczywiście za 1 sol! Idę dalej pasażem, ignorując gwizdy i zagadywania (samotnie idąca dziewczyna, nie może tu przejść zwykle więcej niż 200 metrów spokojnie). Jako że jestem w turystycznym centrum miasta, dochodzą jeszcze zaczepki naganiaczy z biur podróży, chcących bardzo mi sprzedać jakąś wycieczkę, „wymieniaczy pieniędzy” (pełniących funkcję ulicznych kantorów) czy to kelnerów z tutejszych knajpek, zachęcających do skorzystania z promocji śniadaniowych.
Wchodząc na mini-uliczkę, na której mieści się „moje biuro” nie jest wcale lepiej. Tu już wszyscy mnie znają, muszą więc zapytać się, jak się dziś mam, czy nie przyjdę na lunch do ich restauracji albo wykrzyczeć na całą ulicę „Viva Polonia!”. W końcu dostaję się do punktu docelowego, zostawiając uliczny wrzask za sobą. Za parę godzin, wracając, czeka mnie ta sama, a ze względu na godziny szczytu właściwie jeszcze gorsza historia ;).
Życie w Limie nie jest łatwe, ale gdy nauczymy się ignorować pewne rzeczy, okazuje się, że nie jest tak źle. I nawet do tego chaosu można się przyzwyczaić :).