Honduras i Salwador. Jeśli już coś w Polsce usłyszysz o tych krajach, to w kontekście potencjalnych zagrożeń. Nienajlepsza fama przekłada się na ich stosunkową małą popularność. Mnie obydwa te kraje ciekawiły już od dawna. Chciałam przekonać się, czy naprawdę zasłużyły sobie na tak mało przychylne opinie, jacy są ich mieszkańcy i jakie skarby czekają tam na odkrycie.
Co odkryłam? Czy są powody, by się bać? Czytajcie poniżej!
Honduras i Salwador to kraje przemiłych, otwartych ludzi
Jak tylko przekroczyłam granicę z Gwatemalą i wjechałam do Hondurasu, uderzyło mnie, że… wszyscy byli tak niezwykle mili i otwarci. Wszyscy do mnie zagadywali, pytali się, co słychać, gdzie jadę, co robię w ich kraju. Nie mówię, że w Gwatemali nie spotykałam przyjaźnie nastawionych osób, ale… nie tak jak w Hondurasie. Gwatemala jest o wiele bardziej turystyczna niż Honduras i Salwador, a tym samym miejscowych aż tak widok turysty nie dziwi. W Hondurasie poza Copan Ruinas i wyspami zagranicznych turystów mogłabym policzyć na palcach jednej ręki. W Salwadorze poza surferskim ośrodkiem El Tunco i wulkanem Santa Ana było podobnie. Dlatego też w Hondurasie i w Salwadorze czułam się tak wyjątkowo. W wielu miejscach, które odwiedziłam miejscowi zbyt wielu obcokrajowców nie uświadczyli i wydawali się dużo bardziej i otwarci, i zainteresowani poznaniem mnie niż w wielu innych znanych mi krajach. Ani w Hondurasie, ani w Salwadorze praktycznie nie było miejsc, w których mogłabym posiedzieć chwilę sama, bo co chwilę byłam przez kogoś zagadywana. I to właśnie ci przesympatyczni, radośni ludzie stali się głównym powodem, dla którego tak mi się w tych krajach podobało.
Gdyby tylko nie myśleli, że jestem gringą…
Jedyna rzecz, która mi przeszkadzała w tym wszystkim to domniemanie, że jestem ze Stanów. Zarówno w Hondurasie, jak i Salwadorze jest tak mało turystów, że jak miejscowi już jakiegoś białego widzą, to wydaje im się, że musi to być Amerykanin (zwany tu gringo). Oczywiście nie ma to zbyt wiele wspólnego z rzeczywistością, bo jeśli już jacyś backpackersi się tu znajdą to najczęściej są z Europy. Amerykanie zwykle ograniczają się do luksusowych ośrodków na honduraskich wyspach czy w surferskim, salwadorskim El Tunco. Czemu więc miejscowym wydaje się, że musimy być z USA? Europa brzmi chyba zbyt abstrakcyjnie, Stany są przecież znacznie bliżej. Dużo osób w obydwu krajach wołało do mnie na ulicy po angielsku – nie to, że jakoś super po angielsku mówią, ale tak właśnie chcieli zwrócić na siebie uwagę. Czasem potrzebowałam trochę czasu, żeby wytłumaczyć, że naprawdę nie jestem z USA, że naprawdę wolę hiszpański od angielskiego (bo kto by pomyślał, że jakaś biała może mówić lepiej po hiszpańsku niż po angielsku?), że jestem z Europy. Jak już jednak w końcu zaczynali to rozumieć, wydawali się jeszcze bardziej zaciekawieni mną niż wcześniej. Oczywiście nie jest tak, że nikt w tych krajach nie ma pojęcia o innych krajach i o turystach. Poznałam też ileś osób bardziej „obeznanych” w tym temacie, ale… nie zmienia to faktu, że większość utożsamia białego z Amerykaninem. Jeśli mnie to irytowało, to wyobraźcie sobie, jak musiało to denerwować poznaną przeze mnie w Hondurasie Argentynkę? Co chwilę krzyczała do zdziwionych miejscowych: „Nie jestem żadną głupią gringą!”.
Honduras i Salwador to dość nowoczesne społeczeństwa
W przeciwieństwie do Gwatemali w Hondurasie i w Salwadorze ciężko znaleźć miejsca, gdzie miejscowi chodziliby w tradycyjnych strojach czy mówili w lokalnych językach. Oczywiście tu też widoczny jest machismo (zwykle to wciąż mężczyzna w domu ma najwięcej do powiedzenia), ale spotkałam też całkiem sporo kobiet (zdecydowanie więcej niż w Gwatemali), które robią, to co chcą i pracują tam, gdzie chcą. Mniej nietypowym są również przypadki par żyjących razem bez małżeństwa. Do tego, więcej widać tu nowoczesnych centrów handlowych i miejsc, które wyglądają iście europejsko. Nie mówię, że wszędzie w Hondurasie i Salwadorze jest tak nowocześnie, ale właśnie te twarze tych krajów bardzo zwróciły moją uwagę. To tak, żebyście nie myśleli, że cywilizacji w Ameryce Centralnej nie uświadczymy i że to nie wiadomo jaki trzeci świat. Owszem, są tu też malutkie i o wiele bardziej tradycyjne wioseczki i miasteczka… dla każdego coś interesującego ;).
Zabawie nie ma końca
Na pierwszą imprezę trafiłam od razu po przyjeździe do Hondurasu. W pierwszym mieście poznałam grupkę honduraskim turystów (z innego regionu kraju), którzy zaprosili mnie do dołączenia na imprezę, na którą się wybierali. Było… dość szaleńczo ;). Obydwa kraje mogę pochwalić się wieloma lokalnymi tańcami, ale i tak… na imprezach wygrywa szalony reggaeton przeplatany z innymi latynoskimi rytmami.
W obydwu tych krajach miałam szczęście do trafiania nie tylko na dyskotekowe imprezy, ale też na lokalne święta i festiwale. W Hondurasie przypadkowo znalazłam się na Dia de Lempira – Dzień Lempiry (honduraskiego bohatera narodowego), czyli jedno z najważniejszych świąt w tym kraju. Był cały tydzień koncertów, kolorowych parad, pokazów tańców i imprez. A za chwilę w Salwadorze… znów podobnie huczna impreza, czyli Festival de Invierno dla upamiętnienia zakończenia wojny domowej w tym kraju prawie 30 lat temu. I to wciąż nie był koniec tamtejszych imprez, festiwali i fiest…
Kuchnia zdecydowanie daje radę
W Gwatemali kuchnia nie powaliła, a tu… w końcu jakaś różnorodność. Obydwa te kraje mają swoje sztandarowe potrawy. W Hondurasie są to baleadas (złożone na pół pszenne tortille z różnymi nadzieniami w środku), a w Salwadorze pupusas (mniejsze tortille kukurydziane z najróżniejszymi składnikami w środku). Obydwie smaczne i… śmiesznie tanie. A poza baleadas i pupusas ileś innych ciekawych miejscowych potraw. W Hondurasie pollo con tajadas (kurczak ze smażonymi bananami) i nadmorskie specjały na wybrzeżu, a w Salwadorze tysiąc smażonych pyszności sprzedawanych na każdym kroku. Mało to wszystko dietetyczne, ale… było pysznie!
Poruszanie się po tych krajach jest PRAWIE łatwe
Sporo połączeń autobusowych, a do tego w całkiem niezłych cenach (zwłaszcza w takim Salwadorze, gdzie za większość przejazdów płaci się ok. 1-2$) i przede wszystkim – w końcu oficjalnie obowiązujące ceny. W pierwszym honduraskim autobusie wręcz nastawiłam się na to, że będę musiała znów kłócić się o cenę… A oni co? Od razu podali mi normalną, lokalną ceną :D. Po Gwatemali, gdzie często próbowano oszukać mnie na cenach, tu w końcu mogłam czuć się pewniej. W większości salwadorskich autobusów ceny mamy podane u góry, nad miejscem kierowcy. Natomiast w Hondurasie albo sprzedawano mi w autobusie bilet z podaną ceną, albo kupowałam taki bilet na dworcu według oficjalnego cennika. Właśnie… w Hondurasie w końcu były normalne dworce, na których mogłam kupić bilet, a nie musieć się wykłócać o ceny. W porównaniu z Gwatemalą była to dla mnie duża ulga. (Słyszałam co prawda o takich, których i w tych krajach próbowano oszukiwać, więc może i to moje szczęście, że takich problemów tym razem nie miałam.).
Choć… przyznać muszę, że nie zawsze poruszanie się tam było tak łatwe. Sporym problemem okazały się strajki. W czasie, gdy byłam w Hondurasie miał akurat miejsce duży strajk osób pracujących w komunikacji publicznej, związany z podwyżką cen paliw. Pierwszym etapem było zawieszenie właściwie wszystkich połączeń autobusowych. Kolejnym były blokady krajowe. Nie dość, że nie było połączeń autobusowych, to główne drogi w kraju zostały zablokowane przez protestujących. Tym samym nie można było przejechać pewnych tras nawet samochodem (a tym samym: stopem). Paraliż komunikacyjny kraju kompletny. Nigdy do końca nie było też pewne, w które akurat dni będą protestować. Potwierdzone info było dopiero nad ranem. Czasem jednego dnia wszystko było ok, kolejne dwa były protesty, potem znów jeden dzień bezproblemowy i znowu… Rząd nie chciał z protestującymi rozmawiać, więc wznawiali strajk. Taka dziwna sytuacja utrzymywała się ileś dni. Brzmiało to wszystko dość słabo, ale… o dziwo, mi szczególnie nie przeszkodziło w podróży. Dni protestów wykorzystywałam na siedzenie w okolicy, do której akurat dotarłam. Gdy protest chwilowo zawieszali, ruszałam dalej. Potem znów czekałam, potem znów jechałam… Hej przygodo! Żeby nie było: takie sytuacje (czyli protesty drogowe itd.) zdarzają się w wielu krajach latynoskich, więc dla mnie akurat nie były specjalną nowością.
A co do wspomnianego stopa: w obydwu tych krajach działa on całkiem dobrze. Dużo jest pick-upów, które bez większych problemów zabierają podróżnych. Gdy więc akurat nie ma żadnych protestów to i autobusy, i autostop są dobrą opcją :).
Nie takie te kraje straszne…
Jeśli już słyszymy w Polsce o Hondurasie i Salwadorze, to w kontekście tego, jak tam jest niebezpiecznie. Fakt jest taki, że Honduras i Salwador mają bardzo wysokie wskaźniki zabójstw – prawdopodobnie jedne z najwyższych na świecie. Ja też w związku z tym miałam na początku pewne obawy. Gdy trafiłam do małych honduraskich i salwadorskich miasteczek zastanawiałam się, jak to jest, że tak tu spokojnie, przyjemnie i absolutnie nie czuć żadnego niebezpieczeństwa. O dziwo, nawet w centrach dużych miast czułam się zdecydowanie ok (w tym w osławionym baaaardzo złą sławą San Pedro Sula). I czułam się tak spokojnie aż do momentu, gdy nie zaczęto mi opowiadać strasznych historii, które mają tam miejsce. Jedziemy taksówką z moją znajomą z Salwadoru, a jej znajomy taksówkarz mówi do niej: „Ej, słyszałaś, że wczoraj zabili Twoją sąsiadkę?”. Takie historie brzmią dość przerażająco, ale… jak twierdzą moi miejscowi znajomi, ludzie tu raczej bez powodu nie giną. I tak w tym przypadku zabita dziewczyna była narzeczoną chłopaka, który przynależał do maras (gangi salwadorskie). A tu wszyscy wiedzą, kto jest z maras.
Oczywiście nie zawsze i nie wszędzie w Hondurasie i Salwadorze jest dla nas bezpiecznie. Są miejsca, w które nie powinniśmy się zapuszczać. Po centrach dużych miast w nocy też raczej się nie chodzi (a już na pewno nie samemu). Jest szereg zasad dotyczących bezpieczeństwa, o których byśmy w Polsce nie pomyśleli, ale tu… Nie ma co ryzykować. Napady rabunkowe też niestety się zdarzają i w takich przypadkach nie ma co zgrywać twardziela – lepiej oddać, co się ma. Owszem, zawsze można mieć pecha, ale… Salwador i Honduras to nie są kraje, w których czułam się najbardziej zagrożona (w Brazylii, moim zdaniem, było pod tym względem znacznie gorzej). To są kraje, w których da się i żyć, i spokojnie podróżować (pamiętając oczywiście o podstawowych zasadach bezpieczeństwa).
Choć wzajemne stosunki bywają napięte…
Pod pewnymi względami Honduras i Salwador wydają się dość podobne… Nie potrafię nawet powiedzieć, który z tych krajów wolę. Obydwa bardzo mi się podobały i w obydwu poznałam cudownych ludzi, którzy uczynili moje pobyty tam niezapomnianymi. Inne są oczywiście zwyczaje w obydwu krajach, trochę inaczej zachowują się ludzie, ale… w tu i tu wydali mi się oni bardzo otwarci, radośni i niezwykle przyjaźni. Czy to jednak oznacza, że wzajemnie się lubią? Czy są jak bracia? Wiecie co usłyszałam, jak zadałam to pytanie? Honduras powiedział, że lubi Salwador… A Salwador powiedział, że nie lubi Hondurasu… Może nie jest tak w 100%, ale najczęściej to właśnie tak odpowiadali miejscowi. Prawdopodobnie duży wpływ ma na to wojna (zwana wojną futbolową bądź wojną 100 godzin), która miała miejsce między Salwadorem a Hondurasem. Salwador uważa, że wyszedł z tej wojny znacznie gorzej.
Moja koleżanka z Hondurasu, która twierdziła, że nie ma nic do Salwadoru nie potrafiła zrozumieć, czemu, podczas gdy mieszkała chwilę w Salwadorze nie czuła się tam dobrze przyjęta. Wyjaśniły mi to osoby, z którymi rozmawiałam w Salwadorze, twierdząc, że wciąż stosunki z Hondurasem nie są najlepsze. Nie to, że wszyscy i zawsze, ale sporo animozji wciąż niestety ma miejsce. Nie ma jednak co ukrywać, że są rzeczy, które Honduras i Salwador łączą, czyli duża duma narodowa, silne poczucie przynależności do Ameryki Centralnej i… niechęć do Meksyku ;).
Żeby nie było: mimo że najbardziej w Hondurasie i Salwadorze zachwycili mnie ludzie, to i pod względem miejsc i widoków nie będziemy tu zawiedzeni. Ale o tym wkrótce ;).
Bardzo przyjemnie się czytało swoje zapiski tak trzymać pozdrawiam Adrian
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Dzięki wielkie 🙂
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Chcemy więcej opowieści! Mieszkałam w Hondurasie 1,5 roku. Potwierdzam wszystko. Miło się to czyta. Chętnie poczytam więcej.
PolubieniePolubienie