Jako że Szlak Gringo mam już za sobą, mogę teraz poznawać trochę mniej turystyczne regiony Peru :). A że akurat miałam długi weekend, wybrałam się w swoje ulubione, górskie okolice. Jak zawsze miałam ambitny plan – cztery dni i dwa, nie takie znów małe regiony.
Wzgórza i pampy Ayacucho
Wyprawę zaczęłam od regionu Ayacucho i miasta o tej samej nazwie, położonego na wysokości „jedynie” 2800 metrów, słynącego z hucznych, przypominających prawie karnawał, obchodów Wielkanocy. Poza tym okresem, ciężko tu spotkać gringos. Jedyni, których widziałam, to ci, którzy byli goszczeni przez rodzinę, u której i ja mieszkałam. Dzięki jak zawsze niezawodnemu Couchsurfingowi trafiłam do lokalnej rodzinki, zajmującej się produkcją rękodzieła. Ich dom służył również jako warsztat pracy i był prostą, dość ubogo wyglądającą chatką. Bez łazienki i prysznica, ale za to z super widokami na miasto.
A co do miasta, trzeba przyznać, że jest wyjątkowo pięknie położone, otoczone z każdej strony przez wzgórza. Centrum też niczego sobie, z ładnym Plaza de Armas (czyli „Plac Broni”; tu w każdym założonym przez Hiszpanów mieście główny plac nosi taką nazwę) i mnóstwem kościołów. Dodatkowo, w porównaniu z wieloma innymi miastami Peru, wydaje się bardzo bezpieczne i spokojne. I wszyscy się tu znają. A ci wszyscy to wyjątkowo kolorowy tłum z tradycyjnie ubranymi kobietami w barwnych spódnicach i oryginalnych kapeluszach.
Co ciekawe, Ayacucho ma ze sobą mało chlubną historię, od lat 80., przez wiele kolejnych lat będąc głównym ośrodkiem działań maoistowskiej organizacji terrorystycznej Świetlisty Szlak, a tym samym jednym z najbardziej niebezpiecznych miejsc w kraju. Po tych czasach zostały na szczęście już tylko pamiątki w małym Museo de la Memoria.

W okolicy zwiedza się m.in. ruiny Wari, cywilizacji preinkaskiej. Tu akurat mały zawód, bo za dużo z nich nie zostało i w porównaniu z wieloma innymi ruinami, które można zobaczyć w Peru, nie robią spektakularnego wrażenia.
Warto natomiast odwiedzić urocze miasteczko Quinua, a koło niego obszar pampy (Pampa de Ayacucho). To tu odbyła się ostatnia walka o niepodległość Peru, co upamiętnia ogromny obelisk.

Stąd podziwiać można panoramę całej doliny, w której znajduje się Ayacucho. Są tu też całkiem przyjemne szlaki spacerowe, prowadzącego m.in. do wodospadu, w którym przy dobrej pogodzie (która to u mnie skończyła się właśnie w momencie dotarcia do wodospadu) można się kąpać. Wszędzie da radę dotrzeć pieszo, więc nie dajcie sobie wmówić, że potrzebujecie koniecznie wypożyczyć konia od lokalnych „przewodników”.
Wieże i lodowce Huancayo
Z Ayacucho udałam się już na północ – do pobliskiego regionu Junin i miasta Huancayo (ponad 3200 metrów), jedynie 6 godzin pełną zakrętów szutrową drogą przez góry :).

Huancayo samo w sobie może nie jest jakoś szczególnie piękne, ale ma ten autentyczny, andyjski klimat (swoją drogą też zaskakująco ciepły, jak na tę wysokość ;)). I znów całkowicie bez zagranicznych turystów. Jest też chyba jedynym miastem w Peru bez Plaza de Armas, a zamiast tego z Plaza de la Constitución, jako że w odróżnieniu od innych nie było założone przez Hiszpanów. Podobnie jak Ayacucho, jest też urokliwie położone w dolinie otoczonej przez wzgórza. A z jednego z miejskich „pagórków” można dostrzec nawet ośnieżone szczyty Andów na horyzoncie.

Najciekawsze kryje się na samym skraju miasta, gdzie znajdziemy mnóstwo formacji skalnych – głównie w kształcie wieży, skąd dość logiczna nazwa Torre Torre („Wieża Wieża”). Wieże już z boku prezentują się imponująco, ale najlepsze jest błądzenie po ich labiryncie, najlepiej z kimś miejscowym. Mnie oprowadzał mieszkający obok chłopiec. Nie tylko pokazał mi skały przedstawiające „głowę klowna”, „kościół”, „żółwia”, ale też opowiedział kilka legend związanych z tym miejscem.
Główną atrakcją regionu są jednak góry, a konkretnie pasmo Cordillera Huaytapallana. Jak na Andy, tutejsze szczyty nie są jakieś szczególnie wysokie (jedynie do ok. 5600 metrów), ale i tak wyglądają imponująco.
Szlak rozpoczyna się jakąś godzinę drogi samochodem od miasta. Teoretycznie można tu dotrzeć z przesiadkami lokalnymi busami i ruszyć w trasę bez lokalnego przewodnika, co pewnie bym uczyniła, gdybym podróżowała z choćby jeszcze jedną osobą. Będąc sama założyłam, że Andy to nie Tatry i lepiej ruszyć z obstawą. Wykupiony trekking okazał się na szczęście wyjątkowo mało komercyjny – razem z dojazdem na miejsce kosztował 40 zł, a nasza (poza mną, całkiem peruwiańska) grupa liczyła tylko 5 osób.

Generalnie szlak nie przedstawia właściwie żadnych trudności technicznych. Jako że jednak wysokość robi swoje – było męcząco. Trasa zaczyna się na 4000 metrów, gdzie nie do końca przyzwyczajony organizm ma problemy z normalnym funkcjonowaniem. A świadomość, że mamy dotrzeć aż na 5100 metrów nie pomaga. Choroba wysokościowa (tu zwana sorochi) może objawiać się omdlenianiami i wymiotami, a ból głowy to podobno standard. Z tej perspektywy moje jedynie ogromne zmęczenie uznaję za sukces. Niemniej, jako że byłam jedyną dziewczyną w grupie bardziej przyzwyczajonych do wysokości peruwiańskich facetów (jeden starszy pan poddał się już na początku), musiałam zacisnąć zęby i zgrywać twardziela ;).

Na szczęście po podejściu do pierwszej przełęczy, było już nieco lepiej, a widok, który wyłania się w tym miejscu – ośnieżone szczyty i laguny zdecydowanie motywuje. Możliwe jednak, że w dalszej drodze pomogły rytuały, które wykonaliśmy na przełęczy, czyli złożenie ofiary dla Pachamamy (Matki Ziemi) z liści koki. W ten sposób ową Pachamamę przekonaliśmy, że przyszliśmy w dobrej wierze i zostawimy wszystko w takim stanie, w jakim to zastaliśmy (sądząc po walających się gdzieniegdzie śmieciach, chyba nie wszyscy złożyli taką ofiarę).

Widoki są przez cały czas niesamowite, a lodowiec, do którego docieramy robi wrażenie. W związku z globalnym ociepleniem lód znika w zatrważającym tempie, więc trzeba się spieszyć, żeby zdążyć go zobaczyć. Wyżej, tam gdzie lód i śnieg, można wejść tylko mając specjalne pozwolenie (jakby ktoś był zainteresowany, podobno uzyskanie go nie jest jakoś szczególnie trudne – wystarczy odpowiednio zapłacić). W tej części Andów sporym problemem jest brak szlaków. Poza tym, którym szliśmy nie ma za bardzo innych opcji, więc w porównaniu z dużą liczbą dobrze oznaczonych tatrzańskich szlaków trochę zawód, że do tylu ciekawych miejsc ciężko tu dotrzeć.
Cordillera Huaytapallana jest jednak tylko małym wycinkiem Andów. Górska stolica Peru – Huaraz znajduje się bardziej na północy i oferuje o wiele więcej ciekawych szlaków, o czym mam nadzieję się jeszcze przekonać 🙂
Z powodu ograniczeń czasowych nawet w okolicy Huancayo nie odwiedziłam wszystkich miejsc, które chciałam zobaczyć. Jak przekonują Karolina i Bartek z bloga Tropimy Przygody Huancayo warto potraktować również jako bazę wypadową do przepięknego, a zadziwiająco mało popularnego Rezerwatu Nor Yauyos-Cochas.
[…] Więcej o tym regionie w osobnym wpisie. […]
PolubieniePolubienie