Jednym z moich ekwadorskich celów było zobaczenie najwyższego szczytu świata. Ktoś mógłby się w tym momencie zapytać: Jak to najwyższego na świecie? Jak to w Ekwadorze? A właśnie tak się składa, że najwyższy wierzchołek tego kraju, wygasły wulkan Chimborazo jest punktem najbardziej oddalonym od środka Ziemi (ze względu na położenie prawie na równiku, gdzie spłaszczenie ziemi jest dużo mniejsze niż na biegunach). Czegoś takiego nie mogłam więc przegapić. A poza tym, gdzie jak gdzie, ale w Ekwadorze trzeba jakiś wulkan z bliska zobaczyć.
W okolice Chimborazo trafiłam od razu po dżunglowych atrakcjach. Z wysokości około 500 metrów n.p.m. przyjechałam do Riobamby, miejscowości położonej na prawie 3000 metrów. By kolejnego dnia trafić już na ponad 5000 metrów. Bez zachowania żadnego okresu aklimatyzacji. Mało to podobno rozsądne, ale stwierdziłam, że już sporo czasu spędziłam na wysokościach powyżej 4000 metrów (podróże przez Boliwię i Peru się kłaniają) i nic mi się nie działo, to i ten spacerek w okolice wulkanu wytrzymam. I faktycznie, ewidentnie mam potencjał na zostanie himalaistką, bo i tym razem było wszystko ok ;).

Z Riobamby do rezerwatu obejmującego wulkan Chimborazo dzieli nas jedynie godzina drogi. Przejeżdżają tędy wszystkie autobusy, które zmierzają do miejscowości Guaranda, należy tylko powiedzieć kierowcy, żeby nas wysadził przy wejściu do rezerwatu. Owe wejście znajduje się już na ok. 4000 metrów. I stąd zwykle czeka nas 2,5-3-godzinny spacer do pierwszego schroniska (800 metrów wyżej, 9 km dalej), mało ciekawą i często dość zamgloną drogą. Albo, jeżeli będziemy mieć szczęście, możemy złapać stopa z innymi turystami zmierzającymi samochodem pod wulkan (co w tygodniu, ze względu na pustki w parku, jest dość mało prawdopodobne) albo z samochodem dostawczym zmierzającym do schroniska.

W momencie, gdy ja dojechałam do wejścia do parku, wszędzie było tak dużo mgły, że nawet owej, dość szerokiej drogi do schroniska prawie nie była widać. Przeraziłam się więc nie na żarty, że szans na zobaczenie wulkanu nie ma. Na szczęście wyżej zaczęło się nieco przejaśniać i ukazał się majestatyczny, ośnieżony szczyt (a właściwie to jeden z trzech wulkanicznych wierzchołków). Wraz z wysokością było też coraz więcej śniegu, i coraz więcej skaczących dookoła wyjątkowo słodkich wikunii, czyli mniejszych kuzynek lam. W okolicy schroniska śnieg był już absolutnie wszędzie, a pogoda znów zaczęła kaprysić, co i rusz przysłaniając chmurami wulkan.

Po szybkiej herbatce z koki (warto zrobić sobie w schronisku chwilę przerwy, bo później może być z tym gorzej) ruszyłam zatem zaśnieżoną ścieżką w kierunku drugiego, i ostatniego, położonego ok. 250 metrów wyżej schroniska. Na początku szlaku zaskoczył mnie chodzący tuż obok i niezbyt przestraszony moim widokiem lis. A potem pojawiła się ponownie okropna mgła, więc dalej szłam już trochę na ślepo (poza tym, że za dużo nie było widać, nie była to jednak jakoś szczególnie męcząca i trudna trasa).
Po dojściu do kolejnego schroniska okazało się, że oczywiście jest zamknięte (choć w niżej położonym schronisku zapewniano mnie, że będzie otwarte), więc nie było gdzie się ogrzać. Po drodze spotkałam sympatyczną ekwadorską parę (z dwoma jeszcze bardziej sympatycznymi pieskami), z którą postanowiliśmy pójść jeszcze kawałek dalej, do małej laguny, nieco powyżej schroniska. Laguna ta może sama w sobie nie jest imponująca, ale otaczające ją, ośnieżone i wyłaniające się raz po raz z chmur i mgły wierzchołki robią wrażenie. No i dzięki znajdującej się tu tabliczce, mam dowód, że dotarłam aż na 5100 metrów. Pochodziliśmy sobie jeszcze trochę dookoła i kawałek wyżej, ale niestety szlak staje się za chwilę praktycznie niewidoczny oraz znacznie bardziej oblodzony, więc bez specjalistycznego sprzętu i wiedzy, raczej nie ma co ryzykować. Oczywiście w Riobambie można znaleźć sporo agencji organizujących, niestety niezbyt tanie, wyprawy na wulkan (od schroniska idzie się ok. 10 godzin), więc być może kiedyś tu jeszcze trafię ;).
Teraz jednak z okolicy laguny musiałam zawrócić. Do bliższego ze schronisk postanowiliśmy zejść najbardziej wygodną techniką tzw. tyłko-zjazdu (ze względu na śliski śnieg zdecydowanie bardziej polecam niż tradycyjne schodzenie). Trasa do kolejnego schroniska była już nieco gorsza, bo przez nagłe pojawienie się strasznego słońca, śnieg zaczął topnieć i nie dało się ani sensownie schodzić, ani zjeżdżać (owo słońce nie wpłynęło też zbyt pozytywnie na późniejszy kolor mojej twarzy ;)).
A ze schroniska już na szczęście mogłam wrócić samochodem z moimi dotychczasowymi towarzyszami, którzy podobnie jak ja jechali do Riobamby. Po drodze zahaczyliśmy też o ciekawe formacje skalne i magicznie wyglądający las Polylepis z dziwacznymi drzewami z „łuszczącą się” korą (ponoć jedyne drzewa, które mogą rosnąć na wysokości powyżej 4000 metrów). O miejscu tym nie piszą żadne przewodniki i raczej ciężko tu dojechać bez własnego samochodu, tak więc miałam szczęście łapiąc stopa na wulkanie :).
Po krótkim spacerku po okolicy wróciliśmy już do Riobamby, która to stała się moim ulubionym ekwadorskim miastem. Nie ma tu tłumów turystów, ludzie są niezwykle przyjaźni, i jest jakoś tak swojsko. Na głównej ulicy dominują kawiarnie i otwarte do późna bary. W centrum historycznym natomiast lodziarnie (taak, w Ekwadorze lody prawie jak we Włoszech), targi uliczne, sporo ładnych placyków i kolonialnych budynków. Z położonego na wzgórzu Parque 21 de Abril możemy podziwiać natomiast niesamowitą panoramę z otaczającymi miasto górami i wulkanami (w tym oczywiście Chimborazo). W tym też mieście trafiłam na najlepszą informację turystyczną ze wszystkich, które odwiedziłam w trakcie swoich latynoskich podróży. Nie dość, że dostałam zbiór map i planów miasta i okolic, to jeszcze pani z informacji wygłosiła mi półgodzinną prelekcję na temat zabytków, historii i typowej kuchni regionu (wraz z poleceniem mi najlepszych barów i kawiarni). Wszystko to sprawiło, że Riobamba spodobała mi się o wiele bardziej niż odwiedzona później i, moim zdaniem, nieco przereklamowana Cuenca.
Imponująca wyprawa i ładnie napisany tekst sprawiają, że przyjemnie mi u Ciebie:)
PolubieniePolubienie
Imponująca wyprawa i ładnie napisany tekst sprawia, że dobrze mi u Ciebie;)
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Dziękuję 🙂 I zapraszam do ponownych odwiedzin 😉
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Będę zaglądać;)
PolubieniePolubienie
[…] że Cuenca podobałaby mi się bardziej, gdybym tuż przed wizytą w tym mieście nie odwiedziła Riobamby, która to bezapelacyjnie stała się moim ulubionym miastem w Ekwadorze. Cuenca nie jest ani tak […]
PolubieniePolubienie