Zawsze marzyła mi się dżungla. I to ta największa na świecie – amazońska. Szukałam tej dżungli i w Peru, i w Brazylii… Najbliższymi dżungli doświadczeniami, które przeżyłam były rejsy Amazonką w obu tych krajach. Płynęłam najbardziej majestatyczną rzeką świata, dżungla była na wyciągnięcie ręki, a jednocześnie trochę z boku, trochę niedostępna. To w tę dżunglę chciałam iść, to w niej chciałam spędzić choć parę dni, to jej odgłosów chciałam słuchać.
W Brazylii, żeby dostać się do dżungli wykupiłam kilkudniową wycieczkę – wycieczkę, którą teraz podsumowałabym jednym słowem: KOMERCHA. Problem z takimi zorganizowanymi wycieczkami jest taki, że dostajemy pewien ładnie opakowany produkt, który niewiele ma wspólnego z prawdziwym doświadczeniem dżungli. Śpimy w tzw. lodge, czyli pseudo-dżunglowym ośrodku, położonym zwykle dość blisko cywilizacji i oferującym turyście całą masę udogodnień, chodzimy na spacerki po „dżungli” bardzo wydeptanymi już ścieżkami, zachwycając się jakąś zdechłą tarantulą po drodze, pływamy łódką po jakiejś większej kałuży, poszukując chyba zostawionych tam specjalnie dla nas kajmanów. A jak już mamy mieć jeden nocleg w prawdziwej dżungli, na świeżym powietrzu, to okazuje się, że jest to w jakimś gotowym obozowisku, bardzo blisko naszego „lodge”.
W peruwiańskiej dżungli natomiast sami poszliśmy do jakiejś lokalnej społeczności niedaleko Iquitos, licząc na to, że trafimy na jakąś autentyczną wioskę. I wierzyliśmy, że w takiej jesteśmy, dopóki na nasz widok Pan Indianin nie postanowił przebrać się ze swoich gringo szortów w trawiastą spódniczkę, żądając jednocześnie sporej zapłaty za odwiedzenie wioski i za wykonanie show z niby-indiańskimi tańcami.
W Ekwadorze stwierdziłam więc, że już lepiej posiedzę w jakimś miasteczku w dżungli, robiąc sobie tylko spacerki, tam gdzie mogę udać się na własną rękę, zamiast płacić komukolwiek za pokazanie „pseudo-dżungli”. Nie spodziewałam się, że może udać mi się zamieszkać faktycznie z miejscową rodzinką w prawdziwej, ani trochę nieturystycznej wiosce. I to za darmo. A jednak. Couchsurfing czasem czyni cuda…
Zaraz zaraz… ale jak to… Couchsurfing w dżungli? Postanowiłam popisać do osób z miejscowości Tena, uważanej za wrota do ekwadorskiej dżungli. Stwierdziłam, że dzięki temu może ktoś z miejscowych chociaż mi podpowie odnośnie miejsc, które mogę odwiedzić sama. A jeśli nie, to przynajmniej posiedzę sobie trochę w dżunglowych okolicznościach przyrody i bardziej tropikalnym klimacie, zwiedzając Tenę i okolicę (bo swoją drogą owa Tena też jest bardzo przyjemnym i nie tak znów mocno turystycznym miasteczkiem).
Tak się jednak szczęśliwie złożyło, że wśród Couchsurfingowców w Tenie można znaleźć też osoby mieszkające w lokalnych społecznościach stosunkowo niedaleko miasta. W owych społecznościach nie ma oczywiście Internetu, więc odpowiedzi możemy oczekiwać tylko, jeśli akurat będą w mieście. I takie też miałam w szczęście, że rodzinka, do której napisałam była właśnie na chwilę z wizytą w Tenie. A jak przyjeżdżałam do miasta, to wracali już do swojej „comunidad”. I zaproponowali mi zabranie mnie ze sobą.
Trafiłam do malutkiej wioski, dwie godziny od Teny (teraz jest już nawet dojazd busem; jeszcze dwa lata temu konieczny był dwugodzinny spacer do najbliższej osady), wioski, gdzie nie ma zasięgu, gdzie turyści nie trafiają, a miejscowi wciąż porozumiewają się w języku kichwa, żyjąc w zgodzie z naturę i jedząc to, co daje im ziemia.

„Moja rodzinka” z dżunglowej wioski żyje z uprawy juki (ichniejszy substytut ziemniaka), kakaowca, tytoniu i produkcji tabaki. Dzień rozpoczynają od wypicia chichy z juki (dziwny, zupo-podobny i jak dla mnie mało smaczny napój), następnie ciężko pracują na plantacji, czasem w międzyczasie udając się nad rzekę, by złowić ryby na obiad. Potem wracają do domu na posiłek i małą sjestę, by popołudniem ruszyć znowu do pracy. Pod wieczór siedzą przy kartach albo innych grach towarzyskich, a czasem udadzą się do sąsiedniej wioski na towarzyski mecz piłki nożnej.
Podczas mojego pobytu trochę dostosowali do mnie swoje zwyczaje, chcąc pokazać mi jak najwięcej z tego, co oferuje dżungla. Chodziliśmy więc ledwo widocznymi leśnymi ścieżkami i rzekami, odkrywając ukryte wodospady i kąpiąc się w ich naturalnych basenach. Uczyłam się o roślinach amazońskich i ich zastosowaniu. Łapaliśmy krewetki rzeczne, które następnie służyły nam jako przynęta na ryby. Dowiedziałam się, jak z rośliny kakaowca zrobić znane nam kakao. A także, w jaki sposób przyrządzają tabakę. Chodziłam z nimi czasem na plantacje, starając się jak mogę pomóc im w pracy (chyba jednak średnio mi ufali, bo dostałam tylko mało frapującą pracę wyrywania chwastów ;)).

Oglądając tamtejszy mecz piłki nożnej to jednak ja, jako jedyna gringa, byłam główną atrakcją. Pozostałe z kibicujących dziewczyn (wszystkie młodsze ode mnie, wszystkie z dzieciakami) chciały wiedzieć, skąd się tu wzięłam, czy nie mówię choć trochę w kichwa, czy mam już swoją rodzinę i dzieci… A wracając z meczu do domu mogłam podziwiać najbardziej rozgwieżdżone niebo na świecie (myślałam, że na rejsie amazońskim widziałam już te najwięcej gwiazd, ale okazało się, że tu, w całkowitej ciemności było ich jeszcze więcej!).
Spędziłam z nimi tylko trzy dni, ale było to jedno z ciekawszych doświadczeń podróżniczych w moim życiu. Nie mogę powiedzieć, że trafiłam do dzikiej wioski w sercu Amazonii, gdzie miejscowi nigdy nie widzieli białego człowieka i żyją bez jakiekolwiek kontaktu z cywilizacją. Nic z tych rzeczy… Mieszkańcy owej wioski mają już prąd (co prawda dopiero od niedawna, ale jest), bywają co jakiś czas w mieście, większość z nich poza swoim lokalnym językiem porozumiewa się też po hiszpańsku.
Nie mogę też powiedzieć, że było to jakoś szczególnie ekstremalne przeżycie. Nie jestem Cejrowskim. Dotarcie do owej wioski nie było dla mnie jakoś szczególnie kłopotliwe. Warunki, w których mieszkałam nie były może luksusowe, ale nie były też tragiczne. Nie spałam z wężami i pająkami, nie walczyłam z dzikimi zwierzętami.
Mimo wszystko jednak w ciągu tych kilku dni w lokalnej społeczności udało mi się przeżyć coś bardzo autentycznego, przekonując się, że szczęście może też dać proste życie w zgodzie z naturą. Mimo że nie trafiłam do jakiegoś dzikiego, odludnego regionu, to i tak było to zdecydowanie „prawdziwsze” miejsce niż te, do których trafiają zorganizowane wycieczki do Amazonii. To też na pewno nie koniec moich przygód z dżunglą. To doświadczenie tylko zaostrzyło mój apetyt na więcej i na kolejne, bardziej ekstremalne przeżycia. Tak więc… I will be back :).
Kochana, piękny opis ❤ Z serca dziękuję. Też kocham Amerykę Południową oraz wędrówki po górach. Z tą różnicą, że właśnie mieszkam w Ekwadorze 😀 😀 😀 Tylko trochę spolszczyłaś pewne nazwy XD Mój teść, by się o to obraził 😉 Na szczęście nie rozumie polskiego 😀 Gdybyś chciała napisać to w oryginale to: nie "juka" tylko "yuka" (btw. super smaczna, a szczególnie domowe bułeczki zrobione z mąki z yuki, jeśli masz taką mąkę u siebie to napisz do mnie, a chętnie się podzielę przepisem, którego nauczyła mnie moja ekwadorska teściowa :)). "Kichwa", język Inków, tutaj w Ekwadorze oficjalnie się pisze " Quechua", dopuszczalna jest również forma "quichua", aczkolwiek forma użyta przez Ciebie jest również dopuszczalna, znana jednak bardziej w Peru 🙂 W ich języku kojarzę kilka słów. Moje ulubione to "shungo", co oznacza serce ❤ Ekwadorczycy, słuchając j. polskiego stwierdzili, że podobny do quichua, z powodu częstych sz, cz, dż… Warto odwiedzić również Ekwadorskie wioski w górach i posłuchać tego języka. Jednak wyprawa do nich nie obędzie się bez przewodnika. Dzikie wyjście samemu w góry tutaj grozi śmiercią. To nie jest tak jak nasze kochane polskie Tatry 🙂 Pozdrawiam serdecznie! P.S. Też porzuciłam korporację dla Ameryki Południowej 😀
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Dzięki! 🙂 Też usłyszałam tam, że podobny do polskiego 😉 Ale wiesz co… pisownię „Kichwa” wzięłam od nich. Przed kościółkiem w owej wiosce, w której byłam widziałam tablicę informującą, że jest to parafia „comunidad Kichwa” :>
PolubieniePolubienie
[…] Ekwador. Widziałam już w tym kraju tak dużo tak pięknych miejsc (góry, laguny, wodospady, dżunglę i oczywiście Galapagos), że Cuenca naprawdę nie miała już mi zbyt wiele do zaoferowania i nie […]
PolubieniePolubienie