Wśród peruwiańskich tradycji bożonarodzeniowych szczególne miejsce zajmuje chocolatada. Tutaj na świątecznej kolacji nie może zabraknąć gorącej czekolady. Czemu? Nikt nie jest w stanie mi dokładnie tego wyjaśnić, ale podobno to takie wyzwanie pić gorącą czekoladę w upale (w Peru właśnie zaczyna się kalendarzowe lato). Poza tym na wigilijnym stole musi być indyk i ciasto zwane panetón.

To właśnie panetón i czekolada są najważniejszymi elementami chocolatady, czyli eventu przedświątecznego dla dzieci z biedniejszych rodzin, podczas którego dostają one zabawki, słodycze i mogą wziąć udział w grach i zabawach. I ja, wraz z organizacją, w której pracuję też organizowaliśmy w ostatni weekend chocolatadę, w ubogiej społeczności afroperuwiańskiej Tambo de Mora (wioska przynależąca do miejscowości Chincha, położona około 3,5 godziny na południe od Limy). To w tym regionie zagęszczenie ludności z korzeniami afrykańskimi jest jednym z najwyższych w kraju, i to tu bieda jest szczególnie widoczna. Tambo de Mora nie jest jeszcze ekstremum, bo w odróżnieniu od niektórych innych wiosek jest tu prąd i woda.

Przygotowania do chocolatady trwają zwykle kilka tygodni. W tym czasie zbierane są fundusze (zwykle od prywatnych osób) i zabawki oraz ubrania dla dzieci. Przygotowania na miejscu rozpoczęliśmy dzień wcześniej, tak żeby zdążyć jeszcze przystroić salę, popakować zabawki itp. Nasza chocolatada na szczęście odbywała się w społeczności położonej tuż przy wybrzeżu, więc po ciężkiej nocy na podłodze (w świetlicy, którą udostępniono nam na event), można była rano iść jeszcze wypocząć na plażę, patrząc na ocean, w którym to skakały delfiny (!).

Właściwa część wydarzenia rozpoczynała się dopiero ok. godz. 16, ale dzieciaki zaczęły schodzić się już wcześniej. Podczas gdy część z nas przygotowywała jeszcze salę, ja zaczęłam bawić się już z dziećmi, robiąc wśród nich, jako jedyna gringa, furorę (chyba odkryłam swoje powołanie jako przedszkolanka ;)). Dzieci przyszło naprawdę duuużo, ok. 80, w większości w wieku 4-7 lat, ale były też kilkumiesięczne maluchy (kto by pomyślał, że w tak małej społeczności jest tyle dzieci!). Pierwsza część tzw. show to najróżniejsze gry i zawody, typu skakanie w workach. W międzyczasie było też losowanie nagród (czyli bardziej wypasionych zabawek oraz wielkich koszów z produktami spożywczymi) wśród dzieci i mam. W planie były też warsztaty rysowania, origami oraz mój warsztat polskich tradycji świątecznych. Dzieciaki były w szoku, że jestem z kraju, gdzie naprawdę pada śnieg i gdzie ubiera się żywą choinkę. Ja natomiast byłam w szoku, że dzieci tu nie wierzą w Św. Mikołaja. I znów dzięki swoim polskim opowieściom stałam się ulubienicą kolejnej grupki maluchów :).
Na koniec zabaw było wspólne tańczenie – oczywiście do latino piosenek (w tym niektórych zdecydowanie mało dziecięcych ;)) i przyszedł czas na część główną, czyli rozdawanie czekolady i panetonu. Każdy dostał swój kawałek ciasta i kubek „czekolady” – w cudzysłowie, bo, jak się okazało, ta ich czekolada w ogóle nie przypomina znanej nam gorącej czekolady, a raczej jakiś słodki, mleczny ulepek (może dlatego że robią ją nie z prawdziwej czekolady, a z tabliczek o smaku cukru i cynamonu).
Po tym wszystkim mamy z dziećmi ustawiły się do odbioru zabawek oraz ubrań. Z tymi zabawkami to w ogóle mała afera się zrobiła, bo okazało się, że i dla mam, i dla dzieci jedna zabawka to zwykle za mało i część z nich zaczęła ostro kombinować, jak tu by otrzymać ich więcej. Udało się nam jakoś opanować sytuację i zakończyć event, ale jeszcze jakiś czas po zakończeniu zabaw tłum napierał na wejście.
Gdy opuszczaliśmy wioskę, kierując się w stronę przystanku, wybiegły za mną trzy dziewczynki, rzucając się mi na szyję i krzycząc, żebym została. Jako że za innymi nie krzyczeli, mogę to uznać za swój mały sukces w pracy z dziećmi ;). Wydaje mi się, że reszta moich współtowarzyszy potraktowała to wszystko trochę za bardzo jako kolejny projekt do ogarnięcia i mimo że przygotowali ciekawe zabawy i animacje, zabrakło im trochę autentycznego zainteresowania dzieciakami, które chyba u mnie, jako „nowej” w temacie było bardziej widoczne.
Co by jednak nie mówić, event należy zaliczyć do udanych, wszystkim (i nam, i dzieciom, i mamom) się bardzo podobało, a dla mnie była to wręcz jedna z fajniejszych rzeczy, którą mogłam robić w ramach mojej obecnej pracy. Mało co daje tyle satysfakcji, co uśmiechy dzieciaków i wdzięczność w postaci płaczliwego „No te vayas!” (Nie odchodź). Mimo więc pewnych wątpliwości, które miewałam czasami, w takich chwilach myślę sobie, że warto było rzucić wszystko i przyjechać do Peru – by chociaż w te jedne święta dzieciaki mogły uwierzyć w Świętego Mikołaja :).
[…] ciasto okazjonalne, kojarzone głównie z Bożym Narodzeniem. Przed Świętami w supermarketach możemy znaleźć całe mnóstwo panetonów różnych marek i co […]
PolubieniePolubienie
[…] wyjazdu na wolontariat nie żałuję. Choćby dla tych kilku wzruszających wydarzeń, jak Chocolatada dla dzieciaków, warto było rzucić wszystko i wyjechać. Doświadczenie wolontariatu uczy na pewno radzenia sobie […]
PolubieniePolubienie
Wzruszyła mnie Twoja opowieść. To kolejna z tych, które przypominają mi, że powinniśmy mocniej szanować to co mamy. Mniej gonić za kolejnymi złotówkami a częściej zatrzymywać się i myśleć o słabszych od nas.
PolubieniePolubione przez 1 osoba