Jedną z zalet mojego wolontariatu była możliwość poznania tych mniej popularnych regionów Peru. Jako że pracowałam w organizacji zajmującej się młodzieżą afro-peruwiańską dość często bywałam w miejscach zamieszkanych przez ludność pochodzenia afrykańskiego. Bardzo duży odsetek ludności afro-peruwiańskiej mieszka w okolicach miejscowości Chincha i Cañete, położonych około 3-3,5 godziny na południe od Limy. I to tu doświadczyć afrykańskiego klimatu możemy w całej okazałości.
Najpierw słowem wstępu wypadałoby napisać, skąd się ludność pochodzenia afrykańskiego w Peru wzięła. Gdy komuś tłumaczyłam, czym się tam zajmowałam, zdarzało się, że padało pytanie, czy oznacza to, że pracowałam z imigrantami z Afryki. Otóż nie. Ludność afro-peruwiańska to w zdecydowanej większości potomkowie niewolników sprowadzanych na południowy kontynent wiele lat temu. Niewolnicy ci najpierw przybywali w okolice Ameryki Centralnej, skąd następnie na targach niewolników byli „odsprzedawani”, by w następnej kolejności trafić właśnie do Peru.

Niewolnicy sprowadzani byli szczególnie do tych z peruwiańskich regionów, gdzie najwięcej było plantacji (m.in. trzciny cukrowej i bawełny), czyli na północne oraz na środkowe wybrzeże (czyli właśnie w okolice miast Chincha i Cañete). To tam powstawały wielkie hacjendy – posiadłości, prowadzone przez bogatych właścicieli ziemskich, na których pracowali owi niewolnicy. Przez długi czas ludność afrykańska nie „mieszała się” z ludnością europejską. Obecnie jednak już czasem ciężko powiedzieć, kto ma korzenie afrykańskie, a nie – zwłaszcza, że niektórzy, którzy takie korzenie mają się do tego nie przyznają, a inni, którzy dla odmiany wcale na Afro-Peruwiańczyków nie wyglądają, za takich się uznają.
Ja najczęściej jeździłam do miejscowości Chincha, gdzie tradycje afrykańskie są wciąż żywe. Warto wiedzieć, że regiony afro-peruwiańskie najbogatsze nie są. Jeśli poszukujemy ładnych, czystych miasteczek – nie tędy droga. Jeśli chcemy czegoś autentycznego – jak najbardziej. Miasto samo w sobie faktycznie nie jest najpiękniejsze: zakorkowane, chaotyczne ulice w centrum i szaro-bure, często mocno zniszczone budynki. Ale w tym chaosie jednak coś jest. Sporo tu targów ulicznych, gdzie możemy kupić właściwie wszystko – szczególnie polecam owoce i tutejsze nugatowe słodkości (turrones), bo stoisk ze słodkimi pysznościami jest tu mnóstwo. Podobnie jak sklepów z lokalnym alkoholem – pisco (wódką z winogron), likierami i winami (choć tych ostatnich nie polecam). W końcu jesteśmy w regionie uprawy winorośli. W Chinchy warto udać się na Plaza de Armas – porośnięty palmami i tętniący życiem (szczególnie wieczorami) główny plac. Przy nim stoi też całkiem ciekawy kościół i kilka knajp z miejscowym jedzeniem. Szczególnie warto spróbować tu carapulcrę – jedno z najsmaczniejszych dań peruwiańskich, które jednak dobrze przyrządzanie jest właściwie tylko w regionie Chinchy.
Esencja afrykańskości kryje się jednak poza miastem. Jeśli chcemy zobaczyć afrykańskie Peru, społeczność El Carmen, ok. 15 km od Chinchy to punkt obowiązkowy. El Carmen to mała wioska z bardzo ładnym placem w centrum, uroczym kościółkiem i iście afrykańskimi barami. Słynie jednak przede wszystkim z hucznie obchodzonych tu imprez – m.in. Karnawału zwanego Verano Negro (Czarne Lato) i „białego” Sylwestra (białego, bo obowiązkowo wszyscy ubierają się wtedy na biało). W czasie tutejszych świąt miejscowi bawią się nieprzerwanie przez kilka dni (bo nawet Sylwestra obchodzić zaczynają kilka dni wcześniej), a na imprezach królują afrykańsko brzmiące rytmy i lokalne tańce – m.in. dzikie festejo czy przypominający step – zapateo.
A gdy już się imprezami zmęczymy czekają na nas całkiem puste, piaszczyste plaże w pobliskich wioskach. To na plaży Tambo de Mora rankiem przywitało mnie pływające tuż obok całe stadko delfinów. I podobno nie jest to tu czymś nadzwyczajnym. Społeczność Tambo de Mora również przynależy do okręgu Chincha. O ile jednak do El Carmen czasem turyści się zapędzą, w Tambo raczej nie ma co na to liczyć. Wioska jest malutka i wygląda dość ubogo, ale niezwykle autentycznie. Miejscowi nienastawieni w ogóle na turystów wydali mi się niezwykle przyjaźni (to tu organizowaliśmy nasz event przedświąteczny dla dzieciaków – Chocolatadę), jednak, z tego co mnie informowano, lepiej samemu się tu w nocy nie zapędzać. Choć i tak Tambo de Mora to wciąż nie ekstremum, bo w odróżnieniu od niektórych pobliskich wiosek, tu mają prąd i wodę.
W okolicy wciąż czekają też na odkrycie wielkie hacjendy, należące do zarządzających plantacjami. Teraz w większości już bardzo zaniedbane budynki kryją w sobie ogromny i prawie w ogóle niewykorzystany potencjał turystyczny. Nieliczne z nich zostały przerobione na hotele (tu króluje najbardziej luksusowa Hacienda San Jose w El Carmen), większość jednak wciąż można zwiedzać samemu „na dziko”. Ja taką hacjendę odwiedziłam w bardzo ubogiej społeczności San Regis, tuż koło El Carmen. A takich nieodkrytych skarbów jest w okolicy Chinchy i Cañete mnóstwo. Z pewnością miłośnicy dzikich, mało popularnych miejsc czy alternatywnych rodzajów turystyki nie będą w tym regionie zawiedzeni.
Informacje praktycznie, czyli jak się tam dostać:
- Do Cañete i Chinchy najłatwiej dojedziemy autobusami Soyuz/PeruBus. Autobusy odjeżdżają przez cały dzień, mniej więcej co 10-15 minut z dworca na Avenida México w Limie (przystanek „México” szybkiej linii autobusowej Metropolitana).
- Z centrum Chinchy do pobliskich wiosek dojedziemy busem albo colectivo, czyli taksówką dzieloną z innymi pasażerami (cena to ok. 2-3 sole). Colectivos odjeżdżają z okolic ulicznego targu w pobliżu dworca w Chinchy.