Po przejechaniu Meksyku z północy na południe dotarłam w końcu na Jukatan… i poczułam się dziwnie… Wchodzę do jakiejś przydrożnej knajpy i widzę napisy… po polsku (i w kilku innych językach)! Pytam się więc sprzedawcy, o co chodzi. Okazuje się, że podobno przyjeżdża tu dużo turystów z Polski. „Ale jak to?” – dziwię się. Bo od początku mojej podróży po Meksyku jedyni Polacy, których spotkałam to ci poznani wcześniej przez Internet albo ich znajomi. Poza tym nawet i z innych krajów turystów za bardzo nie spotykałam. Spędzałam czas głównie z miejscowymi, a tu nagle wkraczam do ponoć niezwykle turystycznego światka Jukatanu. Czy faktycznie było aż tak źle?
Półwysep Jukatan to de facto trzy stany: Campeche, Jukatan i Quintana Roo. Zdecydowanie najpopularniejszy (bo to tu położone jest słynne Cancun i całe wybrzeże karaibskie) jest ostatni z nich (ale o nim będzie nieco później). Na początku więc jeszcze (pomijając tę jedną knajpkę) aż takiego szoku nie było. Zaczęłam bowiem od Campeche. A Campeche jest zaskakująco spokojne. I piękne.
Kolory Campeche
Miasto Campeche, stolica stanu o tej samej nazwie, zachwyciło mnie kolorami. A zaniepokoiło upałami. Nigdzie (nawet na upalnym wybrzeżu stanu Oaxaca) w czasie tej podróży nie było mi aż tak gorąco jak tam. Upał dochodzący do 40 stopni, mury miejskie, przez które wydawało mi się, że jest jeszcze goręcej, zero przewiewu. Niby jesteśmy przy morzu, ale bryzy morskiej nie ma. Powietrze stoi. Nie ma też plaży, żeby chociaż móc się zamoczyć. Brzmi mało przyjemnie? A mimo to Campeche spodobało mi się bardzo. Bo chyba nigdzie indziej w Meksyku (hmm… a może w ogóle nigdzie indziej na świecie?) nie widziałam domków w tylu pastelowych kolorach. Po uliczkach centrum możemy (a może właściwie moglibyśmy, bo upał to trochę utrudnia ;)) chodzić godzinami podziwiając kolejne kolorowe budynki i fotografując je z każdej strony. Pięknie kolory miasta wyglądają również ze wspomnianych murów miejskich. Swoją drogą to jedno z nielicznych latynoskich miast otoczonych murami. Odpocząć możemy chwilę na głównym placu z widokiem na imponującą katedrę albo w jednej z kawiarni albo barów na Calle 59 (Ulicy 59).
Pożegnać dzień w Campeche najlepiej wpatrując się w zachodzące na morzu słońce. Wieczorem w końcu można normalnie oddychać i to też najlepszy czas, by przejechać się rowerem po tutejszej promenadzie – najbardziej imponującej, jaką widziałam w Meksyku. Wieczorne spacery po mieście są znów wyjątkowo spokojne. Niektórzy mówią, że Campeche jest dość nudne, że dużo się tu nie dzieje, ale dla mnie było niesamowicie ciekawe i pełne kontrastów. Za murami spokojnego starego miasta odkrywamy bardzo chaotyczny i gwarny targ, czyli najlepsze miejsce na skosztowanie lokalnych smakołyków. W pobliżu rezydencjalnej części kryją się uliczki, w które wolałabym sama się nie zapędzić. Uliczni sprzedawcy obok bardziej eleganckich knajp. Campeche to wciąż prawdziwy Meksyk.
Miasta, ruiny i cenoty stanu Jukatan
Im dalej w półwysep, tym więcej turystów. Ale zajmujący znaczną część Półwyspu stan Jukatan wciąż potrafi zachwycić atmosferą. O Meridzie, stolicy stanu, dużo się nasłuchałam jeszcze zanim tam trafiłam. Miałam wrażenie, że Merida ma samych fanów, bo kolorowa, kolonialna, klimatyczna… Mi na pierwszy rzut oka się nie spodobała. Jeden wielki chaos, a kolory… są, ale nie tyle i nie tak piękne jak w dopiero co odwiedzonym Campeche. Na drugi rzut oka było już trochę lepiej. W tym chaosie odnalazłam coś znajomego. Sama nie wiem dlaczego, ale w Meridzie poczułam się trochę jak w Limie, w której zdarzyło mi się kiedyś mieszkać. Siedziałam na głównym placu wpatrując się w przechodniów i lokalnych grajków, odwiedzałam otaczające plac galerie i muzea (wszystkie za darmo!), przechadzałam się tymi bardziej eleganckimi uliczkami czy okazałym Pasażem Montejo i tymi mniej uporządkowanymi ulicami nieco dalej od centrum i oczywiście próbowałam kolejnych przysmaków jukatańskich na miejscowym targu.
Z Meridy zrobiłam sobie też wycieczkę do niedużego, uroczego miasteczka Izamal. Izamal słynie jako „żółte miasto”. Żółte, bo wszystkie budynki w centrum pomalowane są na żółto. A wiecie kto był powodem? Nasz papież! To w związku z wizytą Jana Pawła II i mszą, którą odprawił dla mieszkających tu Indian zdecydowano się pomalować wszystkie budynki na żółto, czyli na kolor Stolicy Apostolskiej. Miasto zachwyca nie tylko architekturą i wąskimi uliczkami, ale też piramidami i konstrukcjami z czasów Majów, które to stanowią integralną część miasta.
Oczywiście większość osób marzy o zobaczeniu tych większych kompleksów ruin Majów. I w tym celu pędzą do Chichen Itza, bodajże najsłynniejszych ruin Majów. Mnie nie zachwyciły. Może częściowo przez to, że po moich ulubionych ruinach Palenque nic już nie będzie takie same… Ale generalnie powodów, by nie zachwycić się Chichen było więcej. Tłumy, tłumy, tłumy, wszędzie sprzedawcy wciskający wszystko, co się da i jeszcze to uczucie, że tu od ruin jesteśmy nieco odizolowani. Wszędzie jakieś barierki, taśmy, na żadną z konstrukcji nie można wejść. Po odwiedzeniu wielu innych ruin w Meksyku byłam przyzwyczajona, że ruiny mogę oglądać z tej najciekawszej perspektywy, czyli z góry. A tu… absolutnie nie ma takiej opcji. Owszem, jest na terenie ruin kilka ciekawszych miejsc, gdzie turystów jest nieco mniej (jak np. okolice budowli zwanej Obserwatorium), ale szału dla mnie tu nie było…
Jeśli chcemy zobaczyć na Jukatanie ciekawe ruiny, o wiele lepiej wybrać się do Uxmal – duży kompleks pełen konstrukcji, po których możemy chodzić, zaglądając w każdą dziurę. A widoki z największej piramidy na resztę zatopionych w zieleni dżungli budowli są naprawdę imponujące. O dziwo, tu jeszcze tłumy nie dotarły. Mamy dużą szansę eksplorować ten teren tylko z wszechobecnymi tu iguanami.
A wracając jeszcze do miast i miasteczek… Jednym z ciekawszych z nich jest nieduże Valladolid, którego kolorowe uliczki z eleganckimi budynkami zachęcają do niespiesznych spacerów. Na głównym placu ciągle coś się dzieje – ja miałam szczęście podziwiać pokazy tradycyjnego tańca z Jukatanu jarana yucateca tańczonego z tacami na głowach, na których znajdują się pełne butelki i szklanki. Piękne rzeczy dzieją się też wieczorem, kiedy to na murach dawnego klasztoru prezentowana jest historia miasta w ramach pokazu „Światło i dźwięk”. U mnie to nie był jeszcze koniec atrakcji, bo do Valladolid trafiłam na początku czerwca, kiedy to świętowana jest rocznica wydarzeń, które dały początek rewolucji meksykańskiej (tzw. pierwsza iskra rewolucji meksykańskiej), a które to miały miejsce właśnie tu. Inscenizacje je upamiętniające są wyjątkowo barwne.
Jukatan to oczywiście też osławione cenoty, czyli wypełnione wodą studnie krasowe. Jedną z nich możemy znaleźć już w centrum Valladolid. Te najciekawsze czekają jednak poza miastem. Już kilka kilometrów od Valladolid znajdziemy ukryte w jaskiniach, wypełnione turkusową wodą cenoty X’keken i Samula. A poza nimi jeszcze wiele kolejnych czeka na odkrycie.
Stany Campeche i Jukatan, mimo że bardziej turystyczne od znanych mi wcześniej meksykańskich regionów okazały się nie być pozbawionymi lokalnego kolorytu. Czułam jednak, że w najbardziej popularnym stanie Quintana Roo może być pod tym względem nieco inaczej. Czy się sprawdziło? Jak było na karaibskim wybrzeżu Meksyku? O tym wkrótce :).
Jeśli wybieracie się do Meksyku przeczytajcie też:
Jeśli chodzi o ruiny w Meksyku mi najbardziej podobało się Uxmal właśnie z tego względu, że turystów prawie nie było i otoczała mnie cudowna przeogromna dżungla. 🙂
A jeśli chodzi o Chichen-Itzę to z tego co wiem zakazany jest wstęp na piramidę Kukulkana dlatego że schody są już zbyt wyslizgane i jest to niebezpieczne. Więc wielka szkoda, ale jest to zrozumiałe, bo gdyby dość z góry to jednak można się zabić
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Piramida – ok, ale do wszystkich innych konstrukcji też nie można się tam zbliżać, a po Uxmal (jak i w większości innych kompleksów ruin) możemy chodzić bez specjalnych ograniczeń 😉
PolubieniePolubienie